Projekt Mongolia2011
-
- Dzień dobry jestem tu nowy.
- Posty: 15
- Rejestracja: pt kwie 22, 2011 8:49 am
- Lokalizacja: Bielsko-Biała
- Kontakt:
Witajcie. Relacje umieściłem na forum ADV. wkleję ją także tutaj ponieważ, pewnie nie wszyscy czytują ADV
tak to było...
Pierwsze relacje do radia…
Wyjechałem w towarzystwie przyjaciół Sławka i Agnieszki, którzy z Bielska-Białej dojechali ze mną aż do Charkowa na Ukrainie, a potem pojechali się pobyczyć na Krym.
Po drodze zaprzyjaźniamy się z miejscową milicją.
Pierwszy nocleg u gościnnych Ukraińców z polskimi, jak się okazało, korzeniami. Gdzieś pod Żytomirem na ulicy Mickiewicza!
Doświadczenie kulinarne : mleko i ser własnej produkcji, truskawki o niezwykłym smaku i czarna herbata…
Nocowaliśmy między innymi u siostry Leny przy klasztorze w Charkowie. Gdzie wymienialiśmy doświadczenia z księdzem Witalijem, zapalonym motocyklistą.
z Charkowa już samotnie wyruszyłem w kierunku Rosji. Jechałem na Rostov nad Donem, skąd mam zamiar jechać nad morze Kaspijskie.
Po drodze poznaję ludzi i … jem ryby…
oraz spotykam się z głowami Lenina
a także innymi pomnikami
przy okazji ogarnia mnie motoryzacyjna nostalgia
Architektura też czasem powoduje chwilę przerwy w drodze
W Rosji, którą mnie tak straszono, doznaję też słowiańskiej gościnności , kolacja, bania i małżeńskie łóżko, w zamian za opowieści o kapitalistycznym świecie.
Wyjeżdżam z Boliszajej Martynowki o świcie, po obfitym śniadaniu…
Kilka godzin później, jeszcze przed granicą z Kazachstanem, spotykam wyyysokiego Fina z żoną którzy z Kazachstanu wracają… sympatyczne spotkanie zakurzonych ludzi…
Także jeszcze przed Astrachaniem na mój motocykl lecą dziewczyny i rozdaję pierwsze autografy. Ach te Rosjanki…
W końcu musiał nadejść także ten moment… przekroczenie prędkości…
i oczywiście się wymigałem.
Zaatakowały także szarańcze… było ich na drodze tak dużo, że czułem jak chrzęszczą pod kołami.
W końcu docieram do Astrachania i pojawiają się pierwsze problemy techniczne. Blokuje się sprzęgło.
Dzięki wsparciu lokalnych fanów motocyklizmu wychodzę z opresji, tylko po to by skręcić kolano po tym jak czarna wołga wymusza pierwszeństwo na skrzyżowaniu…
Z bolącym jak cholera kolanem wjeżdżam do Kazachstanu… jeszcze wiele przede mną….
tak to było...
Pierwsze relacje do radia…
Wyjechałem w towarzystwie przyjaciół Sławka i Agnieszki, którzy z Bielska-Białej dojechali ze mną aż do Charkowa na Ukrainie, a potem pojechali się pobyczyć na Krym.
Po drodze zaprzyjaźniamy się z miejscową milicją.
Pierwszy nocleg u gościnnych Ukraińców z polskimi, jak się okazało, korzeniami. Gdzieś pod Żytomirem na ulicy Mickiewicza!
Doświadczenie kulinarne : mleko i ser własnej produkcji, truskawki o niezwykłym smaku i czarna herbata…
Nocowaliśmy między innymi u siostry Leny przy klasztorze w Charkowie. Gdzie wymienialiśmy doświadczenia z księdzem Witalijem, zapalonym motocyklistą.
z Charkowa już samotnie wyruszyłem w kierunku Rosji. Jechałem na Rostov nad Donem, skąd mam zamiar jechać nad morze Kaspijskie.
Po drodze poznaję ludzi i … jem ryby…
oraz spotykam się z głowami Lenina
a także innymi pomnikami
przy okazji ogarnia mnie motoryzacyjna nostalgia
Architektura też czasem powoduje chwilę przerwy w drodze
W Rosji, którą mnie tak straszono, doznaję też słowiańskiej gościnności , kolacja, bania i małżeńskie łóżko, w zamian za opowieści o kapitalistycznym świecie.
Wyjeżdżam z Boliszajej Martynowki o świcie, po obfitym śniadaniu…
Kilka godzin później, jeszcze przed granicą z Kazachstanem, spotykam wyyysokiego Fina z żoną którzy z Kazachstanu wracają… sympatyczne spotkanie zakurzonych ludzi…
Także jeszcze przed Astrachaniem na mój motocykl lecą dziewczyny i rozdaję pierwsze autografy. Ach te Rosjanki…
W końcu musiał nadejść także ten moment… przekroczenie prędkości…
i oczywiście się wymigałem.
Zaatakowały także szarańcze… było ich na drodze tak dużo, że czułem jak chrzęszczą pod kołami.
W końcu docieram do Astrachania i pojawiają się pierwsze problemy techniczne. Blokuje się sprzęgło.
Dzięki wsparciu lokalnych fanów motocyklizmu wychodzę z opresji, tylko po to by skręcić kolano po tym jak czarna wołga wymusza pierwszeństwo na skrzyżowaniu…
Z bolącym jak cholera kolanem wjeżdżam do Kazachstanu… jeszcze wiele przede mną….
-
- Dzień dobry jestem tu nowy.
- Posty: 15
- Rejestracja: pt kwie 22, 2011 8:49 am
- Lokalizacja: Bielsko-Biała
- Kontakt:
ja księdza Witalija i siostrę Lenę poznałem w 2010 roku, po powrocie z Afryki, wybrałem się z kolegą i jego żoną do Rumuni przez Ukrainę. W drodze powrotnej , na Ukrainie w czasie popasu, zatrzymał się koło nas Witalij z Leną . Zaintrygowały ich objuczone motocykle z Polski. Jako, że już wtedy planowałem wyjazd do Mongolii, to obiecałem, że ich w Charkowie odwiedzę i obietnicy dotrzymałem:) .Czarny pisze:Jaki świat jest mały, znam Witalija z Charkowa.
-
- Dzień dobry jestem tu nowy.
- Posty: 15
- Rejestracja: pt kwie 22, 2011 8:49 am
- Lokalizacja: Bielsko-Biała
- Kontakt:
Wjazd do Kazachstanu był całkiem bezproblemowy. Kilka papierków, co chwilę zadziwieni tambylcy i ciągłe pytania „sam jedziesz? Niemożliwe!” .
Pierwszy nocleg w stepie gdzieś niedaleko morza Kaspijskiego…
Wyobraźcie sobie, że ten gość wyrósł jak spod ziemi, przyprowadził ze sobą 3 konie, poprosił o papierosy.
Pokazałem mu mapę i po raz kolejny przekonałem się, że bez sensu jest pytanie ludzi o drogę, bo oni kompletnie nie potrafią odnaleźć się w przestrzeni. Trochę „pogadaliśmy” , odwróciłem się na chwile i … gość znikł, wydaje mi się, że zobaczyłem go gdzieś na horyzoncie, ale może mi się tylko wydawało…
o świcie ruszam dalej. Spuchnięte kolano utrudnia założenie motocyklowych spodni i zmianę biegów ale nic to, zmiana biegów jest dla mięczaków … jadę w Kierunku Atyrau (ponoć najbogatsze miejsce w Kazachstanie, gdzie mieszkają Ci którzy czerpią miliardowe zyski z Kaspijskiej ropy, a nie chcę rzucać się w oczy w stolicy), a potem według wcześniejszego planu, chcę się kierować na północ przez Dossor, Shubarkuduk na Aktobe. Na mapie piękna czerwona droga, nawigacja też uspokajająco pokazuje „jedź dalej” i jest git… w Atyrau robię zapasy wody i żarcia puszkowego… Przy tej okazji zaczepiea mnie gość pytając czy nie mam czasem monety jednokopiejkowej… nei mam ale zaciekawiony znajduję polską groszówkę, jest wniebowzięty. Okazuje się, że jest kierowcą, jeździ Kamazem i potrzebuje monety do naprawy przewodu hamulcowego… i tym sposobem nasza groszówka podróżuje teraz gdzieś po Azji . A ja zyskuje kumpli z którymi wypijamy ciaj …
Później jadę piękną dwupasmową drogą… tylko czemu ta droga taka pusta? Po kilku kilometrach asfaltu zaczynają się jakieś drogowe remonty i… asfalt znika… pojawia się za ponad 700 km… a koniec drogi wygląda tak :
opony terenowe oczywiście mam ze sobą … tyle, że niezałożone… efekty nie trudno przewidzieć, tym bardziej ,że dzień wcześniej przechodziły tędy burze i w wielu miejscach jest ciut ślisko…
cierpliwie połykam kolejne kilometry, robi się coraz cieplej, i coraz więcej piachu na stepie…
dobrze, że mam zapas paliwa w kanistrach, bo jakoś przestaję wierzyć w to, że znajdę stacje benzynową . Wody jednak kupiłem zbyt mało, więc zaczynam ją sobie racjonować. Jest gorąco. Ale jest też pięknie, co chwile widzę tabuny koni galopujących po stepie i jastrzębie startujące niemal spod kół motocykla. Niezwykłe uczucie kiedy pędzisz (60 km/h he he) po stepie, a obok ciebie , na wysokości jakichś 2 metrów, leci jastrząb…
Ani żywej duszy… tylko ja i step i … kurde czarna wołga…
W Polsce jest 10.15 czyli czas relacji do radia, zatrzymuję się, uruchamiam telefon i gapię się na tą czarna wołgę … albo oszalałem, albo fatamorgana …
W trakcie relacji zza wołgi wychodzą ludzie i nim kończę radiowe opowieści są już przy mnie z kobylim mlekiem w plastikowej butelce. Pić mi się chce bardzo, więc zaraz po sakramentalnym radiowym „do usłyszenia” zaprzyjaźniam się z tubylcami i kobylim mlekiem. W myślach kiełkuje pomysł by zrobić pamiątkowe zdjęcie z czarną wołgą po środku stepu. Nie jest prosto wytłumaczyć Kazachowi jak zrobić zdjęcie… ale się udaje…
Po krótkiej konwersacji ruszam dalej, z zapasem kobylego mleka, którym mi się zresztą odbija , więc pod kaskiem panuje nieciekawa atmosfera…
I tak kolejne kilometry, jeden za drugim, w kurzu ale z optymizmem, bo już nawet podnoszenie motocykla przychodzi mi coraz lepiej…. Nawierzchnia bardzo różna : od piachu, przez błocko, aż do twardej nawierzchni z drobnych kamyków. W końcu po jakichś 12, może 13 godzinach jazdy postanawiam się przespać… wcześniej oczywiście oględziny i lekki serwis motocykla.
w czasie tego dnia udało mi się uszkodzić olejarkę i osłonę łańcucha… zatrzymuje się w pobliżu kazachskich zabudowań i od razu dostaje zaproszenie na małe co nieco…
do jedzenia dostaję kotlety (chyba z koniny) raczej dość surowe i do picia mleko … na pierwszy rzut oka mieszanka wybuchowa, ale zapijam wszystko czarną herbatą i odrobiną wódeczki zabezpieczając się przed sensacjami żołądkowymi.
czas upływa na rozmowach o Kazachstanie, a że trafiłem na nacjonalistów że ho ho, to zachwycamy się wielkością kraju, jego ogromnym wpływem na politykę światową, i stolicą (której jeszcze nie widziałem)… urocze rozmowy kończę zdrowym beknięciem i idę spać. Rano musze ruszać dalej…
Pierwszy nocleg w stepie gdzieś niedaleko morza Kaspijskiego…
Wyobraźcie sobie, że ten gość wyrósł jak spod ziemi, przyprowadził ze sobą 3 konie, poprosił o papierosy.
Pokazałem mu mapę i po raz kolejny przekonałem się, że bez sensu jest pytanie ludzi o drogę, bo oni kompletnie nie potrafią odnaleźć się w przestrzeni. Trochę „pogadaliśmy” , odwróciłem się na chwile i … gość znikł, wydaje mi się, że zobaczyłem go gdzieś na horyzoncie, ale może mi się tylko wydawało…
o świcie ruszam dalej. Spuchnięte kolano utrudnia założenie motocyklowych spodni i zmianę biegów ale nic to, zmiana biegów jest dla mięczaków … jadę w Kierunku Atyrau (ponoć najbogatsze miejsce w Kazachstanie, gdzie mieszkają Ci którzy czerpią miliardowe zyski z Kaspijskiej ropy, a nie chcę rzucać się w oczy w stolicy), a potem według wcześniejszego planu, chcę się kierować na północ przez Dossor, Shubarkuduk na Aktobe. Na mapie piękna czerwona droga, nawigacja też uspokajająco pokazuje „jedź dalej” i jest git… w Atyrau robię zapasy wody i żarcia puszkowego… Przy tej okazji zaczepiea mnie gość pytając czy nie mam czasem monety jednokopiejkowej… nei mam ale zaciekawiony znajduję polską groszówkę, jest wniebowzięty. Okazuje się, że jest kierowcą, jeździ Kamazem i potrzebuje monety do naprawy przewodu hamulcowego… i tym sposobem nasza groszówka podróżuje teraz gdzieś po Azji . A ja zyskuje kumpli z którymi wypijamy ciaj …
Później jadę piękną dwupasmową drogą… tylko czemu ta droga taka pusta? Po kilku kilometrach asfaltu zaczynają się jakieś drogowe remonty i… asfalt znika… pojawia się za ponad 700 km… a koniec drogi wygląda tak :
opony terenowe oczywiście mam ze sobą … tyle, że niezałożone… efekty nie trudno przewidzieć, tym bardziej ,że dzień wcześniej przechodziły tędy burze i w wielu miejscach jest ciut ślisko…
cierpliwie połykam kolejne kilometry, robi się coraz cieplej, i coraz więcej piachu na stepie…
dobrze, że mam zapas paliwa w kanistrach, bo jakoś przestaję wierzyć w to, że znajdę stacje benzynową . Wody jednak kupiłem zbyt mało, więc zaczynam ją sobie racjonować. Jest gorąco. Ale jest też pięknie, co chwile widzę tabuny koni galopujących po stepie i jastrzębie startujące niemal spod kół motocykla. Niezwykłe uczucie kiedy pędzisz (60 km/h he he) po stepie, a obok ciebie , na wysokości jakichś 2 metrów, leci jastrząb…
Ani żywej duszy… tylko ja i step i … kurde czarna wołga…
W Polsce jest 10.15 czyli czas relacji do radia, zatrzymuję się, uruchamiam telefon i gapię się na tą czarna wołgę … albo oszalałem, albo fatamorgana …
W trakcie relacji zza wołgi wychodzą ludzie i nim kończę radiowe opowieści są już przy mnie z kobylim mlekiem w plastikowej butelce. Pić mi się chce bardzo, więc zaraz po sakramentalnym radiowym „do usłyszenia” zaprzyjaźniam się z tubylcami i kobylim mlekiem. W myślach kiełkuje pomysł by zrobić pamiątkowe zdjęcie z czarną wołgą po środku stepu. Nie jest prosto wytłumaczyć Kazachowi jak zrobić zdjęcie… ale się udaje…
Po krótkiej konwersacji ruszam dalej, z zapasem kobylego mleka, którym mi się zresztą odbija , więc pod kaskiem panuje nieciekawa atmosfera…
I tak kolejne kilometry, jeden za drugim, w kurzu ale z optymizmem, bo już nawet podnoszenie motocykla przychodzi mi coraz lepiej…. Nawierzchnia bardzo różna : od piachu, przez błocko, aż do twardej nawierzchni z drobnych kamyków. W końcu po jakichś 12, może 13 godzinach jazdy postanawiam się przespać… wcześniej oczywiście oględziny i lekki serwis motocykla.
w czasie tego dnia udało mi się uszkodzić olejarkę i osłonę łańcucha… zatrzymuje się w pobliżu kazachskich zabudowań i od razu dostaje zaproszenie na małe co nieco…
do jedzenia dostaję kotlety (chyba z koniny) raczej dość surowe i do picia mleko … na pierwszy rzut oka mieszanka wybuchowa, ale zapijam wszystko czarną herbatą i odrobiną wódeczki zabezpieczając się przed sensacjami żołądkowymi.
czas upływa na rozmowach o Kazachstanie, a że trafiłem na nacjonalistów że ho ho, to zachwycamy się wielkością kraju, jego ogromnym wpływem na politykę światową, i stolicą (której jeszcze nie widziałem)… urocze rozmowy kończę zdrowym beknięciem i idę spać. Rano musze ruszać dalej…
-
- Dzień dobry jestem tu nowy.
- Posty: 15
- Rejestracja: pt kwie 22, 2011 8:49 am
- Lokalizacja: Bielsko-Biała
- Kontakt:
Jak zwykle wyruszam przed świtem. Zamierzam dotrzeć do Czkałowa na Kazachskiej Syberii, gdzie jest polska parafia, prowadzona przez księdza Kuryłowicza, z którym kontakt nawiązałem jeszcze przed wyjazdem. Według map drogi wiodące mają być asfaltowe… i w większości są, tyle że dziurawe jak ser szwajcarski… Pogoda mi nie sprzyja, zaczyna padać i jest chłodno, mimo, że to przecież czerwiec. Z Karabutak jadę na Sewermoye, Tobol, Rudnyy, Kostanay, Tayinscha … do Czkałowa docieram bardzo późnym wieczorem, kompletnie przemarznięty, przemoknięty i wyczerpany. Musiałem wyglądać naprawdę kiepsko, skoro ksiądz kategorycznie powiedział, że nie wypuści mnie w dalszą drogę zanim nie dojdę do siebie…
ksiądz Kuryłowicz zrobił na mnie ogromne wrażenie, niezwykły człowiek w niezwykłym miejscu. Długo by opowiadać, ale „dom polski” z ogromną biblioteką na tym odludziu robi wielkie wrażenie. Pomaga on także młodzieży z polskimi korzeniami zdobyć np. polskie stypendia itp.
Po przegadanej nocy, następnego dnia przysypiając jedziemy do najnowszej stolicy Kazachstanu czyli do Astany. Paskudne , kipiące złotem miejsce… generalnie gówniane miejsce i to w dosłownym znaczeniu, bo jak się dowiedziałem w czasie budowy tych wszystkich wieżowców zapomniano o kanalizacji i nocami szambowozy wywożą produkty przemiany materii gdzieś w step….
W Astanie jedziemy do szefa czyli biskupa. Biskup i zmęczony wycieczkowicz wygląda tak:
a tak wygląda cegła stalinówka z której zbudowane jest sporo domów w Kazachstanie:
sklep spożywczy w Czkałowie:
Wieczorem serwis motocykla i rano następnego dnia wyruszam w kierunku Pavlodaru, gdzie załapuję się na rosół w zakonie jezuitów(chyba).
Zakon to tak naprawdę 3 drewniane budyneczki
Pavlodar jest uroczy… szare bloki i pasące się między nimi krowy…
za to z bloków patrzy na nas co chwile jaśnie panujący Nazarbajew czy jak mu tam…
W Kazachstanie bez problemu znajdziecie relikty poprzedniej epoki…
i nie brakuje też głów Lenina…
jak zwykle mam szczęście i w Kazachstanie załapuję się na tradycyjne weselicho…
a wiadomo po weselichu to lepiej zmykać, co by się na gniew pana młodego nie załapać… więc zmierzam w kierunku Rosyjskiej granicy i Republiki Ałtajskiej…
ksiądz Kuryłowicz zrobił na mnie ogromne wrażenie, niezwykły człowiek w niezwykłym miejscu. Długo by opowiadać, ale „dom polski” z ogromną biblioteką na tym odludziu robi wielkie wrażenie. Pomaga on także młodzieży z polskimi korzeniami zdobyć np. polskie stypendia itp.
Po przegadanej nocy, następnego dnia przysypiając jedziemy do najnowszej stolicy Kazachstanu czyli do Astany. Paskudne , kipiące złotem miejsce… generalnie gówniane miejsce i to w dosłownym znaczeniu, bo jak się dowiedziałem w czasie budowy tych wszystkich wieżowców zapomniano o kanalizacji i nocami szambowozy wywożą produkty przemiany materii gdzieś w step….
W Astanie jedziemy do szefa czyli biskupa. Biskup i zmęczony wycieczkowicz wygląda tak:
a tak wygląda cegła stalinówka z której zbudowane jest sporo domów w Kazachstanie:
sklep spożywczy w Czkałowie:
Wieczorem serwis motocykla i rano następnego dnia wyruszam w kierunku Pavlodaru, gdzie załapuję się na rosół w zakonie jezuitów(chyba).
Zakon to tak naprawdę 3 drewniane budyneczki
Pavlodar jest uroczy… szare bloki i pasące się między nimi krowy…
za to z bloków patrzy na nas co chwile jaśnie panujący Nazarbajew czy jak mu tam…
W Kazachstanie bez problemu znajdziecie relikty poprzedniej epoki…
i nie brakuje też głów Lenina…
jak zwykle mam szczęście i w Kazachstanie załapuję się na tradycyjne weselicho…
a wiadomo po weselichu to lepiej zmykać, co by się na gniew pana młodego nie załapać… więc zmierzam w kierunku Rosyjskiej granicy i Republiki Ałtajskiej…
-
- Dzień dobry jestem tu nowy.
- Posty: 15
- Rejestracja: pt kwie 22, 2011 8:49 am
- Lokalizacja: Bielsko-Biała
- Kontakt:
Wyjazd o poranku w deszczu. Lewe kolano wygląda fatalnie, zaczyna być koloru lekko fioletowego i jest mocno spuchnięte, mimo, że smaruję je maścią ze sterydem… Już zaczyna mnie ten deszcz wkurzać. No może nie był to deszcz zbyt intensywny, ale coś czuję, że jeszcze dziś przemoknę. Kieruję się na Sherbakty i potem prosto do najbliższej granicy z Rosją. Droga dziurawa, ale przynajmniej się troszkę rozpogodziło… nie wiem czy pisałem, ale wtedy gdy byłem w Kazachstanie miały miejsce najmocniejsze opady od 15 lat…
jeszcze rzut oka na tradycyjne Kazachskie cmentarze
Granica ze strony Kazachskiej przebiega dość sprawnie, aż do momentu kiedy w momencie gdy ja udaję się po kolejne pieczątki, jakiś Kazachski żołnierz próbuje dosiąść Varadero. Baran jeden wywraca mi motocykl i nawet nie zamierza pomoc mi go podnieść. Wypadam z budy „ z ryjem” a żołnierze mocniej łapią swoje karabiny. Robi się nieprzyjemnie. Podnoszę motocykl i mówię im z uśmiechem po polsku co o nich myślę… nawet nie wiedziałem, ze jestem taki twórczy jeśli chodzi o przekleństwa. Na granicy rosyjskiej bez problemu załatwiam formalności, a jeden z celników pokazuje mi na mapie drogę na skróty… gdybym go dobrze posłuchał to może bym później nie jechał drogą którą zwożą drzewo…
A droga wygląda tak:
Pogoda jest zmienna, chmury na zmianę ze słońcem… ale gdzieś na horyzoncie widzę, zbliżający się front atmosferyczny…
kieruję się na Stepnoye Ozero i Pavlovsk … w międzyczasie pogoda gwałtownie się zmienia…
w końcu dopada mnie front atmosferyczny, wygląda to dramatycznie, nagły podmuch bardzo silnego wiatru spycha mnie na krawężnik, uderzam w niego równocześnie przednim i tylnym kołem. Dosłownie wyrzuca mnie z motocykla i … żyję… tylko kolano boli jeszcze mocniej. Wiatr i deszcz jest tak mocny, że nawet samochody, nawet ciężarówki, zatrzymują się i próbują przeczekać. Kierowcy z kabin patrzą jak zmagam się z podnoszeniem motocykla, kibicują, ale nie pomogą… spycham motor w pobliże przystanku autobusowego, trochę przerdzewiała buda, ale nieźle chroni przed deszczem i wiatrem… musze odsapnąć…
Po pewnym czasie ruszam dalej na Barnaul, problemem staje się brak rubli… w końcu, na totalnych oparach, w Barnaul znajduję stację benzynową z wyraźnym znakiem, że przyjmują karty … k###%wa terminal zepsuty…
Ratuje mnie sympatyczny Rosjanin wymieniając mi dolary na ruble… ciągle pada , ale w Bijsku czeka na mnie ciepłe spanie! Dzwonię do księdza Andrzeja w Bijsku z pytaniem, czy nadal jest chętny przyjąć mnie pod swój dach…. Dostaję informację jak znaleźć parafię… za mostem nad rzeką Biją mam szukać ciężarówki na pomniku… brzmi absurdalnie…
Jest czwartek późny wieczór, leje deszcz, jestem całkiem przemoknięty, kolano wyje z bólu i posypał mi się plan dotarcia do Mongolii przed weekendem…
Wjeżdżam do Bijska, a do granicy z Mongolią mam jeszcze jakieś 600 km. Muszę jeszcze zrobić porządny serwis motocykla, zmienić opony, a granicę zamykają w piątek po południu… no nie zdążę i już… porażka…
jeszcze rzut oka na tradycyjne Kazachskie cmentarze
Granica ze strony Kazachskiej przebiega dość sprawnie, aż do momentu kiedy w momencie gdy ja udaję się po kolejne pieczątki, jakiś Kazachski żołnierz próbuje dosiąść Varadero. Baran jeden wywraca mi motocykl i nawet nie zamierza pomoc mi go podnieść. Wypadam z budy „ z ryjem” a żołnierze mocniej łapią swoje karabiny. Robi się nieprzyjemnie. Podnoszę motocykl i mówię im z uśmiechem po polsku co o nich myślę… nawet nie wiedziałem, ze jestem taki twórczy jeśli chodzi o przekleństwa. Na granicy rosyjskiej bez problemu załatwiam formalności, a jeden z celników pokazuje mi na mapie drogę na skróty… gdybym go dobrze posłuchał to może bym później nie jechał drogą którą zwożą drzewo…
A droga wygląda tak:
Pogoda jest zmienna, chmury na zmianę ze słońcem… ale gdzieś na horyzoncie widzę, zbliżający się front atmosferyczny…
kieruję się na Stepnoye Ozero i Pavlovsk … w międzyczasie pogoda gwałtownie się zmienia…
w końcu dopada mnie front atmosferyczny, wygląda to dramatycznie, nagły podmuch bardzo silnego wiatru spycha mnie na krawężnik, uderzam w niego równocześnie przednim i tylnym kołem. Dosłownie wyrzuca mnie z motocykla i … żyję… tylko kolano boli jeszcze mocniej. Wiatr i deszcz jest tak mocny, że nawet samochody, nawet ciężarówki, zatrzymują się i próbują przeczekać. Kierowcy z kabin patrzą jak zmagam się z podnoszeniem motocykla, kibicują, ale nie pomogą… spycham motor w pobliże przystanku autobusowego, trochę przerdzewiała buda, ale nieźle chroni przed deszczem i wiatrem… musze odsapnąć…
Po pewnym czasie ruszam dalej na Barnaul, problemem staje się brak rubli… w końcu, na totalnych oparach, w Barnaul znajduję stację benzynową z wyraźnym znakiem, że przyjmują karty … k###%wa terminal zepsuty…
Ratuje mnie sympatyczny Rosjanin wymieniając mi dolary na ruble… ciągle pada , ale w Bijsku czeka na mnie ciepłe spanie! Dzwonię do księdza Andrzeja w Bijsku z pytaniem, czy nadal jest chętny przyjąć mnie pod swój dach…. Dostaję informację jak znaleźć parafię… za mostem nad rzeką Biją mam szukać ciężarówki na pomniku… brzmi absurdalnie…
Jest czwartek późny wieczór, leje deszcz, jestem całkiem przemoknięty, kolano wyje z bólu i posypał mi się plan dotarcia do Mongolii przed weekendem…
Wjeżdżam do Bijska, a do granicy z Mongolią mam jeszcze jakieś 600 km. Muszę jeszcze zrobić porządny serwis motocykla, zmienić opony, a granicę zamykają w piątek po południu… no nie zdążę i już… porażka…
-
- Dzień dobry jestem tu nowy.
- Posty: 15
- Rejestracja: pt kwie 22, 2011 8:49 am
- Lokalizacja: Bielsko-Biała
- Kontakt:
Piątek i sobota w Bijsku to rozmowy z ks Andrzejem i poznawanie miasta. Ciągle, albo prawie cały czas leje. Czasem pada tak mocno, ze kanalizacja nie wyrabia…
Zmieniam opony na kostki, a „szosowo terenowe” zostawiam u księdza, z myślą, że przydadzą się jeszcze jakiemuś motocykliście (bo są jeszcze w bardzo dobrym stanie).
Podziwiam też architekturę Bijska, w tym przydomowe ogródki, dzięki którym mieszkańcy są samowystarczalni.
łażę po mieście robię zdjęcia i pije kwas… odpoczywam…
Można też wypatrzyć okazje na rynku nieruchomości…
a tego grajka spotkałem w centrum, w podziemnym przejściu… gość nieziemsko wymiatał na gitarze
w kierunku Mongolii ruszam w niedzielę o poranku . przede mną Ałtaj…
O Ałtaju mówi się, że wygląda jak druga Szwajcaria. Z całym szacunkiem dla Szwajcarii, Ałtaj jest dużo piękniejszy… o dziwo drogi są idealne, winkle cudne, widoki zapierające dech w piersi…
Jako, że do granicy nie mam daleko, robię coraz więcej przerw na poleżenie w trawie…
zaczynam tez kombinować i zamiast korzystać z pięknego asfaltu, szukam skrótów …
a jako, że nie tylko ja jadę skrótami, to spotykam tam sympatyczną rodzinkę
aż w końcu na drodze mojego skrótu pojawia się wezbrana rzeka i mostek… mostek w 95 procentach wygląda bardzo dobrze…
pozostałe 5% muszę sobie dobudować…
potem już jest łatwiej… przejeżdżam przez Aktash i jadę do Tashanty.
Chcę znaleźć miejsce do spania jak najbliżej granicy, by rano w poniedziałek jak najszybciej wjechać do Mongolii…
miejsce znajduję w opuszczonym hangarze, do granicy mam jakieś 80-100 metrów.
W hangarze rozkładam namiot, a po chwili pojawiają się 3 terenówki z francuzami, których zapraszam do mojej miejscówki.
po chwili pojawia się też land rower z dwoma Irlandczykami…
silnik ich samochodu wygląda tak:
z Francuzami i Irlandczykami robimy kolację i pijemy whiskey
i robimy pamiątkowe zdjęcia
czekam już na następny dzień … w końcu wjadę do Mongolii.
Zmieniam opony na kostki, a „szosowo terenowe” zostawiam u księdza, z myślą, że przydadzą się jeszcze jakiemuś motocykliście (bo są jeszcze w bardzo dobrym stanie).
Podziwiam też architekturę Bijska, w tym przydomowe ogródki, dzięki którym mieszkańcy są samowystarczalni.
łażę po mieście robię zdjęcia i pije kwas… odpoczywam…
Można też wypatrzyć okazje na rynku nieruchomości…
a tego grajka spotkałem w centrum, w podziemnym przejściu… gość nieziemsko wymiatał na gitarze
w kierunku Mongolii ruszam w niedzielę o poranku . przede mną Ałtaj…
O Ałtaju mówi się, że wygląda jak druga Szwajcaria. Z całym szacunkiem dla Szwajcarii, Ałtaj jest dużo piękniejszy… o dziwo drogi są idealne, winkle cudne, widoki zapierające dech w piersi…
Jako, że do granicy nie mam daleko, robię coraz więcej przerw na poleżenie w trawie…
zaczynam tez kombinować i zamiast korzystać z pięknego asfaltu, szukam skrótów …
a jako, że nie tylko ja jadę skrótami, to spotykam tam sympatyczną rodzinkę
aż w końcu na drodze mojego skrótu pojawia się wezbrana rzeka i mostek… mostek w 95 procentach wygląda bardzo dobrze…
pozostałe 5% muszę sobie dobudować…
potem już jest łatwiej… przejeżdżam przez Aktash i jadę do Tashanty.
Chcę znaleźć miejsce do spania jak najbliżej granicy, by rano w poniedziałek jak najszybciej wjechać do Mongolii…
miejsce znajduję w opuszczonym hangarze, do granicy mam jakieś 80-100 metrów.
W hangarze rozkładam namiot, a po chwili pojawiają się 3 terenówki z francuzami, których zapraszam do mojej miejscówki.
po chwili pojawia się też land rower z dwoma Irlandczykami…
silnik ich samochodu wygląda tak:
z Francuzami i Irlandczykami robimy kolację i pijemy whiskey
i robimy pamiątkowe zdjęcia
czekam już na następny dzień … w końcu wjadę do Mongolii.