Sobota 28 września, dzień 18.
Już od 8:00 stoimy w drzwiach i wyglądamy naszego kierowcy. Był umówiony co prawda na 8:30 ale nam się po prostu już tu nudzi, bo co można robić w 4 kątach. Śniadanie dawno zjedzone, akumulatorki naładowane - nic tylko ruszać dalej.
Auto podjeżdża oczywiście spóźnione o kwadrans, na szczęście wiezie nas do celu i nie obraża się za kwotę jaką otrzymuje za kurs. Plecaki z bagażnika auta przerzucamy od razu do budki strażnika (to tez załatwili nam nasi irańscy znajomi) i tylko z aparatami i portfelem w kieszeni ruszamy na zwiedzanie tego antycznego miasta a w zasadzie tego co po nim zostało.
Kupujemy więc po 7 biletów na głowę i wchodzimy jako pierwsi. Zabytek nie robi na nas specjalnego wrażenia. Wszędzie pełno walających się śmieci, przewodów elektrycznych, niestarannie porozmieszczanego oświetlenia, w większości zdewastowanego... no kicha, po prostu kicha. Same kolumny, fragmenty murów robią jednak wrażenie i pobudzają wyobraźnię. Uwijamy się szybciutko bo o 10:30 maja po nas przyjechać : Lale, Sara i Reza.
Od kierowcy ciężarówki dostaliśmy dwa dni wcześniej kartę SIM na którą właśnie dzwoniła Sara informując nas, że się spóźnią. Czeka nas więc godzina leżakowania, z nudów bawimy się mrówkami...
Przyjeżdżają.
Serdeczne przywitanie, Sara przedstawia nam swoja matkę, która przyjechała zamiast jej siostry - Lale, która musiała pójść dziś do pracy. Lale uczy w szkole języka angielskiego stąd i Sara dość biegle włada tym językiem. Reza zna tylko pojedyncze słówka, za to nadrabia wspaniałym poczuciem humoru. Jest po prostu wesoło, atmosfera luźna i przyjacielska.
W południe zaczynamy zwiedzanie miasta. Na pierwszy ogień idzie brawa wjazdowa do miasta i wejście po wysokich schodach na wzgórze gdzie wieczorem uruchamiana jest sztuczny wodospad, pięknie podświetlony, wodospad, który mieszkańcy podziwiają z dołu praktycznie co wieczór a w ten świąteczny, piątkowy - wyjątkowo tłumnie.
Potem kolejno odwiedzamy ogrody Shiraz, szczególnego wrażenia na nas nie robią a obciążają tylko budżet naszych gospodarzy, którzy niestety ale tez muszą kupować dla nas po 7 biletów, nie udało się nigdy oszukać bileterów Mowy o tym, byśmy to my płacili oczywiście nie było...
I tak ogród za ogrodem, i kolejny ogród, i kolejny. Tak, Sara lubi ogrody
Sara widząc, że nam się nudzi daje za wygraną. Ruszamy więc na stary bazar a po drodze zahaczymy jeszcze o twierdzę - stare więzienie:
Z zewnątrz robi na nas dość duże wrażenie (Karima Khana) , ale tylko na zewnątrz. Do środka nie wchodzimy by nie obciążać portfela Rezy, bo to on płaci A szkoda, w necie dziedziniec i reszta wyglądają po prostu świetnie!
Kiedyś twierdza ta była więzieniem, dziś można ją swobodnie zwiedzać.
Jeszcze pamiątkowa fota i ruszamy na bazar, powłóczyć się.
[ Dodano: 2014-03-18, 19:10 ]
Bazar jak to bazar... kolorowo, orientalnie ale o dziwo nie tłoczno, ba - PUSTO!
I znów jesteśmy ciężarem dla portfela - a to soczek, a to to, a to tamto...
Obiad w fajnej knajpie - tu się upieram, że ja zapłacę. O mało nie dochodzi do awantury, pomóc mnie wypchnąć z kolejki do kasy, dla Rezy, pomaga nawet Sara. Odpuszczam... w sumie to również oddycham z ulgą, bo obiad kosztował dużo, bardzo dużo, na tyle dużo, że tym razem płaci Sara - wyciąga plastik i mówi "gościnność mojego taty nie zna granic" uśmiechając się przy tym szeroko, dając nam do zrozumienia , że to żaden kłopot, że ich na to stać. Oby!
Jedzenie przepyszne, lokalne napitki, sałatki, przystawki ale również coś europejskiego ale podane po irańsku - kurczak z ryżem. Pycha. I ten mleczny napój po wszystkim. Do dziś pamiętam te trzeszczące po nim kiszki
Czas wracać do auta, powolutku trzeba się szykować do dalszej drogi, kupić bilety na nocny autobus. Nim jednak odwiozą nas na dworzec chcą pokazać nam jak pracują, głównie Reza, nasz kierowca.
Pakujemy się do auta i śmiejąc się zaliczamy min. jazdę pod prąd - nasz kierowca się zagapił Ubaw po pachy, normalnie aż nam łzy płyną Tylko matka wymierza mu kilka ciosów w przedramię by się chłopak opanował bo jeszcze nas pozabija
Powiem wam, że mają tam naprawdę wyrozumiałych kierowców! Ci, którzy jechali prawidłowo skwitowali to tak jak my - śmiechem. Zero klaksonów, stukania się palce w skroń itp. gestów. Wszyscy bawią się świetnie
Bilety kupione, na szczęście tym razem pozwolili nam już zapłacić
Żegnamy się serdecznie, wysłuchujemy jeszcze szeregu uwag by uważać, nie dać się naciągać, okraść i w ogóle jaki ten Teheran jest zły. Mamy też dawać znać z gór - jak nam idzie nasza eskapada w którą właśnie ruszamy.
Damavandzie - nadchodzimy! No dobra, nadjeżdżamy
Bliski Wschód i Zakaukazie na deser...czyli projekt MotoGóry
- Neno
- Sympatyk
- Posty: 224
- Rejestracja: sob mar 01, 2014 8:24 pm
- Marka motocykla: Yamaha
- Model: XT660R
- Rocznik: 2005
Re: Bliski Wschód i Zakaukazie na deser...czyli projekt Moto
Niedziela 29 września, dzień 19.
Budzimy się kilkadziesiąt kilometrów przed Teheranem. Narasta ruch a słonko podnosi się coraz wyżej. Na szczęście dziś niedziela i miasto wolne jest od gigantycznych korków - do dworce docieramy więc sprawnie i szybko gdzie bez zbędnych ceregieli szukamy najtańszej oferty na dojazd do podnóża góry Damavand.
35$ załatwia sprawę. Miły kierowca w czasie drogi pomaga nam załatwić kilka spraw: zakupy, doładowanie karty telefonicznej (pre-paid), załatwienie zezwolenia (50$).
Schodzi nam tak do południa. Trasa z Teheranu, długa na około 120km kończy się na wysokości około 2200m n.p.m. Dalej wiedzie już tylko droga górska niedostępna dla zwykłych osobowych aut. Tu wysiadamy, żegnamy się z kierowcą wymieniając jednocześnie numery telefonów. Umawiamy się na telefon za 3-4 dni i drogę powrotną do miasta, na dworzec.
Kierowca odjeżdża a my robimy przepakowanie plecaków, zbieramy to co nam niepotrzebne i około 100metrów od drogi chowamy to pod sterta kamieni pełni obaw czy aby będzie to wszystko na nas czekało.
Ruszamy!
Pogoda fantastyczna, idzie się dość dobrze choć ciężko. mamy zapas jedzenia na 4 dni, zgrzewkę wody, 2L Coli....
Tu zaczynam żałować, że nie jesteśmy na moto. Fajna dróżka dla naszych motocykli, a i sił byśmy mniej stracili na to żmudne miejscami podejście. By sobie to urozmaicić idę na skróty, Tomasz po szutrowo - kamienistej drodze. Efekt: i tak dochodzimy w obrany punkt w tym samym czasie. 300m przewyższenia za nami, uciekła godzina, może nawet więcej - słonko pali nadal. Chwilę później do LandRovera zgarnia nas przejeżdżający tą dziurawą górską ścieżką biznesmen ze swoim pomocnikiem. Po drodze zapinamy reduktor, niektóre zakręty robimy na trzy raz, na dwa razy co trzeci... przepaść akurat po stronie Tomasza, który jest przerażony - jego pierwsza przygoda z samochodem terenowym i to od razu w górach, do tego tak wysokich!
Do końca nie wiemy gdzie nas wiozą, ale mówią (oczywiście na migi) by się nie przejmować, że pokażą nam dobra drogę. Wysadzają nas na około 3700m a to oznacza, że ni mniej, ni więcej: zaoszczędzili nam z 4-5h drogi!
Zaoszczędzony czas daje nam szansę na dotarcie do bazy jeszcze dziś, rozbicie namiotu i wyjście na szczyt już jutro! Omawiamy więc scenariusz tego wszystkiego przy obiadku i po chwili ruszamy dalej, do bazy z której zazwyczaj ruszają chętni przygód i zaliczenia tegoż wierzchołka do swojego życiorysu. Także ruszamy i my, po wynik, po przygodę, po piękne pejzaże, po zachwyt. Jesteśmy także ciekawi jak spiszą się nasze organizmy na wysokości powyżej 5.000m n.p.m. W końcu w planach jeszcze Kazbek, jeszcze Elbrus...
Damavand (5610-5670m n.p.m. w zależności od źródeł) widziany z około 3900m n.p.m.
Widać już pierwszy z budynków schroniska położonego na wysokości około 4300m n.p.m.
Ostatni odpoczynek, przerwa na zdjęcia i po 45 minutach dobijamy do schroniska, gdzie podczas rozbijania namiotu musimy wylegitymować się permitem.
Kilka widoczków z drogi do schroniska, z drogi na przełaj, przez góry, bez szlaku, mapy, szliśmy po prostu wg wskazówek człowieka, który nas wywiózł tak wysoko:
Wieczorem dowiaduję się od Tomasza, który wizytował schronisko, że jutro na szczyt ruszamy wraz z 3 osobową ekipą z Polski. Krótka pogawędka w namiocie kończy ten dzień. Budziki ustawiamy na 5:00 AM i zasypiamy twardym snem.
Budzimy się kilkadziesiąt kilometrów przed Teheranem. Narasta ruch a słonko podnosi się coraz wyżej. Na szczęście dziś niedziela i miasto wolne jest od gigantycznych korków - do dworce docieramy więc sprawnie i szybko gdzie bez zbędnych ceregieli szukamy najtańszej oferty na dojazd do podnóża góry Damavand.
35$ załatwia sprawę. Miły kierowca w czasie drogi pomaga nam załatwić kilka spraw: zakupy, doładowanie karty telefonicznej (pre-paid), załatwienie zezwolenia (50$).
Schodzi nam tak do południa. Trasa z Teheranu, długa na około 120km kończy się na wysokości około 2200m n.p.m. Dalej wiedzie już tylko droga górska niedostępna dla zwykłych osobowych aut. Tu wysiadamy, żegnamy się z kierowcą wymieniając jednocześnie numery telefonów. Umawiamy się na telefon za 3-4 dni i drogę powrotną do miasta, na dworzec.
Kierowca odjeżdża a my robimy przepakowanie plecaków, zbieramy to co nam niepotrzebne i około 100metrów od drogi chowamy to pod sterta kamieni pełni obaw czy aby będzie to wszystko na nas czekało.
Ruszamy!
Pogoda fantastyczna, idzie się dość dobrze choć ciężko. mamy zapas jedzenia na 4 dni, zgrzewkę wody, 2L Coli....
Tu zaczynam żałować, że nie jesteśmy na moto. Fajna dróżka dla naszych motocykli, a i sił byśmy mniej stracili na to żmudne miejscami podejście. By sobie to urozmaicić idę na skróty, Tomasz po szutrowo - kamienistej drodze. Efekt: i tak dochodzimy w obrany punkt w tym samym czasie. 300m przewyższenia za nami, uciekła godzina, może nawet więcej - słonko pali nadal. Chwilę później do LandRovera zgarnia nas przejeżdżający tą dziurawą górską ścieżką biznesmen ze swoim pomocnikiem. Po drodze zapinamy reduktor, niektóre zakręty robimy na trzy raz, na dwa razy co trzeci... przepaść akurat po stronie Tomasza, który jest przerażony - jego pierwsza przygoda z samochodem terenowym i to od razu w górach, do tego tak wysokich!
Do końca nie wiemy gdzie nas wiozą, ale mówią (oczywiście na migi) by się nie przejmować, że pokażą nam dobra drogę. Wysadzają nas na około 3700m a to oznacza, że ni mniej, ni więcej: zaoszczędzili nam z 4-5h drogi!
Zaoszczędzony czas daje nam szansę na dotarcie do bazy jeszcze dziś, rozbicie namiotu i wyjście na szczyt już jutro! Omawiamy więc scenariusz tego wszystkiego przy obiadku i po chwili ruszamy dalej, do bazy z której zazwyczaj ruszają chętni przygód i zaliczenia tegoż wierzchołka do swojego życiorysu. Także ruszamy i my, po wynik, po przygodę, po piękne pejzaże, po zachwyt. Jesteśmy także ciekawi jak spiszą się nasze organizmy na wysokości powyżej 5.000m n.p.m. W końcu w planach jeszcze Kazbek, jeszcze Elbrus...
Damavand (5610-5670m n.p.m. w zależności od źródeł) widziany z około 3900m n.p.m.
Widać już pierwszy z budynków schroniska położonego na wysokości około 4300m n.p.m.
Ostatni odpoczynek, przerwa na zdjęcia i po 45 minutach dobijamy do schroniska, gdzie podczas rozbijania namiotu musimy wylegitymować się permitem.
Kilka widoczków z drogi do schroniska, z drogi na przełaj, przez góry, bez szlaku, mapy, szliśmy po prostu wg wskazówek człowieka, który nas wywiózł tak wysoko:
Wieczorem dowiaduję się od Tomasza, który wizytował schronisko, że jutro na szczyt ruszamy wraz z 3 osobową ekipą z Polski. Krótka pogawędka w namiocie kończy ten dzień. Budziki ustawiamy na 5:00 AM i zasypiamy twardym snem.